piątek, 31 grudnia 2010

Zestarzałam się...

... chyba. Co mnie skłoniło do takich przemyśleń? Ano kilka faktów.

Pierwsze niepokojące objawy zauważyłam jakiś tydzień temu, kiedy pisałam artykuł o najlepszych brytyjskich krawcach z Savile Row. Otóż, przeglądając zdjęcia, poczułam, że podobają mi się klasyczne stroje szyte na miarę. Ten nienaganny krój, ta precyzja detalu, ten nienachalny sznyt. Pamiętam, że kilkanaście lat temu pukałam się czoło, kiedy mama tłumaczyła mi, że angielski dżentelmen świeżo zakupione buty i garnitur dawał do noszenia lokajowi, żeby nie wyglądały na zbyt nowe. Mają nie wyglądać na nowe?! Może jeszcze nie powinny błyszczeć, mieć ozdób i być kolorowe? Zgroza!

A tu taka nagła zmiana.

Odsłona druga. Byłam dziś w wypożyczalni DVD (pamiętam jeszcze wypożyczalnie wideo - czy to nie najlepszy dowód na tytułową tezę?). Chciałam na trzy sylwestrowo-leniwe dni pożyczyć sobie jakieś przyjemnie odprężające komedie romantyczne. I na co zwróciłam uwagę? "To skomplikowane" ze wspaniałymi, ale przecież nie najmłodszymi (wiekiem, bo nie duchem) Meryl Streep i Alekiem Baldwinem. Oraz "Lepiej późno niż później" (sam tytuł wiele mówi, brrr...) z Diane Keaton i Jackiem Nicholsonem. Wzięłam tę drugą. No dobrze, wzięłam też "Miss Agent" i zdecydowałabym się na "Mamę na obcasach", gdyby była dostępna, ale dwie jaskółki wiosny (młodości) nie czynią.

Trzeci dowód jest całkiem serio. Zostałam matką. Chrzestną, ale zawsze. I po pierwsze, od grasujących po domu podczas rodzinnej imprezy dzieciaków nie odwracałam się ze wstrętem (dzieci, bueee), ale raczej byłam skłonna przyjąć, że ich istnienie jest całkiem pozytywne. A po drugie, kiedy wzięłam na ręce malutką córeczkę, pomyślałam sobie, że czas nieubłaganie płynie, że dla niej historią będzie wiele rzeczy, które ja zdążyłam poznać(taki walkman na przykład), ale też, że ma przygotowany świat, którego ja już nie zobaczę. Co dziwniejsze, nie zasmuciło mnie to. Ponoć pogodna zgoda na kolej rzeczy to też objaw starzenia się (a może dojrzewania).

No i wreszcie dzisiejszy dzień, sylwester. Była spora obawa, że spędzę go sama. Ponieważ większość funduszy wydałam wczoraj na kurs prawa jazdy (dokształcanie zamiast imprezy, to też znamienne!), nie miałam szans na wyjazd do Krakowa czy w góry. A skoro większość Warszawy jednak wyjechała, to wnioski nasuwały się same. I co? Czy dramatyzowałam, jak bym to zrobiła jeszcze rok temu? Otóż nie. Przyjęłam to na klatę, z godnością dojrzałej kobiety, a nawet z pewną radością, że obejrzę sobie te wszystkie filmy i przeczytam książki czy - standardowy argument na pocieszenie samotnych sylwestrowiczów - wreszcie się wyśpię.

Na szczęście w ostatniej chwili umówiłam się na imprezę z moimi (pozdrawiam!) znajomymi z klubu triathlonowego. O północy mamy zrobić sobie przebieżkę po Warszawie, a wcześniej, później i w trakcie dobrze się bawić. A skoro i mój duch na to ochoczy, i ciało nie mdłe, daje mi to nadzieję, że czas mojej starości jednak jeszcze nie nadszedł. Bo w tym roku przecież:

- napisałam pierwszą książkę
- tłukłam się pół doby przez Polskę, żeby w maju spać w namiocie i szorować bieszczadzkie przedwojenne nagrobki
- bez wcześniejszego przygotowania biegłam na 10 km w dwóch stolicach Polski
- pojechałam wreszcie na wyprzedaże do Berlina
- spałam w różnych zakazanych miejscach, jak zapomniana pasterska chatka w Gorcach (z nocnym gościem obwąchującym w nocy chatynkę - nikt nie miał odwagi sprawdzić, co to było) czy wściekle długa połonina ukraińskiego Pikuja
- a przede wszystkim spotykałam się z dawnymi przyjaciółmi i poznałam mnóstwo świetnych osób, o których istnieniu jeszcze rok temu - nie do wiary! - nie miałam pojęcia.

Czego Wam i sobie życzę też na 2011!