środa, 21 lipca 2010

Dwie ojczyzny

Jest taki piękny wiersz Słonimskiego, który brzmi:

W twojej ojczyźnie karki się zgina
Przed każdą władzą,
Dla zwyciężonych - wzgarda i ślina,
Gdy ich na rzeź prowadzą.

W twojej ojczyźnie, gdyś hołdy składał -
Przed obce trony.
W ojczyźnie mojej, jeśli kto padał,
To krwią zbroczony

W twojej ojczyźnie do obcych w wierze
Bóg się nie zniża.
Moja ojczyzna świat cały bierze
W ramiona krzyża.

W twojej ojczyźnie sławnych portrety -
Tom w etażerce.
W mojej ojczyźnie słowa poety
Oprawne w serce.

Chociaż ci sprzyja ten wieczór mglisty
I noc bezgwiezdna,
Jakże mnie wygnasz z ziemi ojczystej,
Jeśli jej nie znasz?


Przypomniałam sobie o nim dziś wieczorem, spacerując po mieście. Wyszłam z kina Alchemia na Starówce, po seansie "Wenecji" Jana Jakuba Kolskiego, jednego z najsmutniejszych filmów, jakie ostatnio widziałam. Miałam po nim dojmujące poczucie fatum, jakie wisi nad człowiekiem, fatum, którego nie da się przegonić ani modlitwą, ani żądaniami, ani miłością. Nic się nie da zrobić, trzeba czekać - i żyć. Ze świadomością, że prędzej czy później świat runie nam na głowę.

Nie miałam wielkiej nadziei na rozproszenie tego nastroju - myślałam, że spacer tu niewiele pomoże, bo pamiętałam przecież ciemną, cichą i wyludnioną Starówkę sprzed paru lat. Co mówię, jeszcze z ubiegłej zimy.

Ale zaraz po wyjściu z kina spotkałam miłych, młodych ludzi z zagranicy, angielskim, równie łamanym jak mój ostatnio, spytali, czy mogę im zrobić zdjęcie. Zrobiłam, potem przeszłam na plac Zamkowy. I zobaczyłam pełne kafejki, mnóstwo wesołych, ładnie ubranych ludzi pod kolumną Zygmunta. Dzieciaki puszczały śmieszne śmigiełka z diodami, które z daleka wyglądały jak świetliki. Dziewczyna tańczyła z ogniem, pan od baniek mydlanych zachęcał maluchy, żeby podeszły (prawdę mówiąc, za bardzo ich zachęcać nie musiał). Grająca ławka chopinowska nadawała jakiś nokturn, ulicą przeszły dwie przyjaciółki mówiące po polsku - czarno- i białoskóra. Niedaleko chłopak piękniejszy niż Baderas grał na gitarze flamenco. Świecił księżyc, wszystko jak z kiczowatego, ale podnoszącego na duchu obrazka. Pomyślałam, że skoro jest tak pięknie i normalnie, to przejdę się kawałek Traktem Królewskim.

I wtedy przypomniał mi się ten wiersz, a raczej jego tytuł. Bo pod Pałacem Prezydenckim zobaczyłam krzyż i grupę ludzi - wiadomo. Już z daleka usłyszałam głosy, gdy podeszłam, odkryłam, że to miarowo powtarzane "Jezu, ufam Tobie". Panie trzymały obraz z podobizną księdza Popiełuszki. Panowie zbierali podpisy pd petycją - wybaczcie, nie sprawdziłam, jaką. Było tam trochę obserwujących, trochę ludzi nie z tej bajki. Młody mężczyzna tłumaczył starszej damie, że przyczyny katastrofy w Lesie Kabackim badano aż 2,5 roku. Nie wydawała się przekonana.

Słonimski napisał swój wiersz w 1938 roku. Nie wszyscy go znają. Ja znam, bo studiowałam polonistykę, a o Słonimskim pisałam doktorat. Może go kiedyś skończę, a może nie. Ważniejsze, że podczas pracy (para)naukowej udało mi się - przez pokolenia - poznać kogoś, kto kiedyś myślał podobnie jak ja. I chociaż mam wrażenie, że nad naszym krajem wisi jednak fatum - a raczej że te upiory tkwią w naszych umysłach - to również dzięki poecie liczę, że kiedyś powszechniejszy będzie obrazek dzieci puszczających śmieszne zabawki i rozgadanych dziewczyn o różnych kolorach skóry. Choć dręczy mnie też myśl, że "Dwie ojczyzny" powstały jednak przed katastrofą.

Wybaczcie to sentymentalne, smętne pisanie. A teraz jeszcze sobie przypomniałam inny wiersz. Myśląc zatem o Słonimskim, przy zachowaniu wszelkich proporcji, cieszę się, że "byli inni przede mną". I liczę, mimo wszystko, że "przyjdą inni po mnie".

No to serwus!

PS. A tutaj znalazłam miły dowód, że jednak o Antonim Słonimskim co nieco wiem:)

sobota, 17 lipca 2010

Dobrze może być wszędzie

Ponieważ minął rok mojego pobytu w Warszawie, czas na podsumowanie. Mogłoby to być coś w stylu Kopciuszka w wielkim mieście - wiecie, praca w prasie, wywiady, nawet jedna celebrycka impreza, nowi znajomi, podróże, modne marki, terefere kuku.

Problem w tym, że po całym dniu w okolicach placu Trzech Krzyży najchętniej zaszywam się na cichym Żoliborzu, podróż, jaka mi w ciągu tego roku sprawiła najwięcej przyjemności, to był najodleglejszy zakątek Bieszczadów, rozmówcy z wywiadów - skądinąd przeciekawi, znani ludzie - prawdopodobnie zapominają o mnie w pięć minut po rozstaniu, z modnymi markami jak nie miałam do czynienia, tak nie mam. Letnie sandały dostałam od koleżanki, na którą nie pasowały. Lody Haagen-Dazs jadłam raz, po którejś wypłacie. Mrożoną kawę Starbucks wypiłam w Berlinie, bo jak się liczy w euro, to mniej szkoda.

Tak naprawdę w ciągu tego roku największą przyjemność sprawiły mi rzeczy w niewielkim stopniu związane z Warszawą: pisanie "Majki", czyszczenie nagrobków w Berehach Górnych, częstsze wizyty w domu matki mojej pod Warszawą, rozkręcanie pisma "Radar", piękne zdjęcia zrobione w Berlinie, sama wizyta w Berlinie, na którą własnym piórem (klawiaturą) zarobiłam, kolacja na Szerokiej z przyjaciółmi z Krakowa, powroty do mojego miłego mieszkania na Żoliborzu. W gruncie rzeczy każde z tych małych szczęść mogłabym przeżywać w dowolnym miejscu na ziemi. Co mi optymistycznie pokazuje, że nie ma co warunkować swojego losu tym, gdzie się mieszka, bo dobrze może być wszędzie. I co ważniejsze - że nie ma co marudzić, bo w Warszawie też może być dobrze:)