piątek, 31 grudnia 2010

Zestarzałam się...

... chyba. Co mnie skłoniło do takich przemyśleń? Ano kilka faktów.

Pierwsze niepokojące objawy zauważyłam jakiś tydzień temu, kiedy pisałam artykuł o najlepszych brytyjskich krawcach z Savile Row. Otóż, przeglądając zdjęcia, poczułam, że podobają mi się klasyczne stroje szyte na miarę. Ten nienaganny krój, ta precyzja detalu, ten nienachalny sznyt. Pamiętam, że kilkanaście lat temu pukałam się czoło, kiedy mama tłumaczyła mi, że angielski dżentelmen świeżo zakupione buty i garnitur dawał do noszenia lokajowi, żeby nie wyglądały na zbyt nowe. Mają nie wyglądać na nowe?! Może jeszcze nie powinny błyszczeć, mieć ozdób i być kolorowe? Zgroza!

A tu taka nagła zmiana.

Odsłona druga. Byłam dziś w wypożyczalni DVD (pamiętam jeszcze wypożyczalnie wideo - czy to nie najlepszy dowód na tytułową tezę?). Chciałam na trzy sylwestrowo-leniwe dni pożyczyć sobie jakieś przyjemnie odprężające komedie romantyczne. I na co zwróciłam uwagę? "To skomplikowane" ze wspaniałymi, ale przecież nie najmłodszymi (wiekiem, bo nie duchem) Meryl Streep i Alekiem Baldwinem. Oraz "Lepiej późno niż później" (sam tytuł wiele mówi, brrr...) z Diane Keaton i Jackiem Nicholsonem. Wzięłam tę drugą. No dobrze, wzięłam też "Miss Agent" i zdecydowałabym się na "Mamę na obcasach", gdyby była dostępna, ale dwie jaskółki wiosny (młodości) nie czynią.

Trzeci dowód jest całkiem serio. Zostałam matką. Chrzestną, ale zawsze. I po pierwsze, od grasujących po domu podczas rodzinnej imprezy dzieciaków nie odwracałam się ze wstrętem (dzieci, bueee), ale raczej byłam skłonna przyjąć, że ich istnienie jest całkiem pozytywne. A po drugie, kiedy wzięłam na ręce malutką córeczkę, pomyślałam sobie, że czas nieubłaganie płynie, że dla niej historią będzie wiele rzeczy, które ja zdążyłam poznać(taki walkman na przykład), ale też, że ma przygotowany świat, którego ja już nie zobaczę. Co dziwniejsze, nie zasmuciło mnie to. Ponoć pogodna zgoda na kolej rzeczy to też objaw starzenia się (a może dojrzewania).

No i wreszcie dzisiejszy dzień, sylwester. Była spora obawa, że spędzę go sama. Ponieważ większość funduszy wydałam wczoraj na kurs prawa jazdy (dokształcanie zamiast imprezy, to też znamienne!), nie miałam szans na wyjazd do Krakowa czy w góry. A skoro większość Warszawy jednak wyjechała, to wnioski nasuwały się same. I co? Czy dramatyzowałam, jak bym to zrobiła jeszcze rok temu? Otóż nie. Przyjęłam to na klatę, z godnością dojrzałej kobiety, a nawet z pewną radością, że obejrzę sobie te wszystkie filmy i przeczytam książki czy - standardowy argument na pocieszenie samotnych sylwestrowiczów - wreszcie się wyśpię.

Na szczęście w ostatniej chwili umówiłam się na imprezę z moimi (pozdrawiam!) znajomymi z klubu triathlonowego. O północy mamy zrobić sobie przebieżkę po Warszawie, a wcześniej, później i w trakcie dobrze się bawić. A skoro i mój duch na to ochoczy, i ciało nie mdłe, daje mi to nadzieję, że czas mojej starości jednak jeszcze nie nadszedł. Bo w tym roku przecież:

- napisałam pierwszą książkę
- tłukłam się pół doby przez Polskę, żeby w maju spać w namiocie i szorować bieszczadzkie przedwojenne nagrobki
- bez wcześniejszego przygotowania biegłam na 10 km w dwóch stolicach Polski
- pojechałam wreszcie na wyprzedaże do Berlina
- spałam w różnych zakazanych miejscach, jak zapomniana pasterska chatka w Gorcach (z nocnym gościem obwąchującym w nocy chatynkę - nikt nie miał odwagi sprawdzić, co to było) czy wściekle długa połonina ukraińskiego Pikuja
- a przede wszystkim spotykałam się z dawnymi przyjaciółmi i poznałam mnóstwo świetnych osób, o których istnieniu jeszcze rok temu - nie do wiary! - nie miałam pojęcia.

Czego Wam i sobie życzę też na 2011!

poniedziałek, 18 października 2010

Absolutyzm z drugiej ręki

Kiedy byłam dzieckiem, mama (historyczka) powtarzała mi, że "każda władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie". Kiedy trochę podrosłam i zaczęłam sama jeździć pociągami, mogła podeprzeć tę tezę przykładem historii, jaka zdarzyła mi się w toalecie na Centralnym. Otóż we wczesnych latach 90. przyjechałam do Warszawy, dość zmęczona i z bardzo pilną potrzebą. Zanim weszłam do kabiny w dworcowej toalecie, zatrzymałam się na moment w przejściu, myśląc, co by tu zrobić z bagażem. I wtedy usłyszałam władczo-groźny głos babci klozetowej:

- I co tak stoi? Niech się odsunie, bo mi fotokomórkę zasłania!

Ta opowieść przypomniała mi się dzisiaj. Od jakiegoś czasu biegam po ciucholandach, żeby upolować fajny strój w góry na listopadowy weekend - porządną kurtkę, a najlepiej jeszcze spodnie trekkingowe. Ponoć można takie znaleźć. I faktycznie - dziś weszłam do second-handu na Marszałkowskiej, świeżutka dostawa, a na manekinie wisi moja wymarzona kurtka trekkingowa! Zielona, ciepła i chyba nawet w moim rozmiarze. Podeszłam do pani za ladą.

- Czy mogłabym zobaczyć tę zieloną kurtkę z wystawy?
- Nie.

- ??? A czemu nie?
- Bo ubrania z wystawy sprzedajemy przy zmianie towaru.
- Czyli?
- Za cztery tygodnie.

Nie było to miłe. Ani wiadomość, ani ton. Zwłaszcza że kiedy odwróciłam się, usłyszałam głos drugiego sprzedawcy:
- No fajna ta kurtka, rzeczywiście.

I z góry skazaną na niepowodzenie prośbę młodszej sprzedawczyni:
- Może jednak pani się ulituje nad tą panią...?

Ulituje? Oburzające. Pomijam ten drobiazg, że w handlu nie chodzi o litość, tylko o pieniądze, a klient od jakiś 20 lat ma w Polsce rację. Chodzi mi o to, że to jedno słowo, wbrew mojej woli, ustawiło mnie w przygotowanym naprędce spektaklu władzy i zależności. Jeśli ktoś może się nade mną ulitować i spełnić moją prośbę, to znaczy, że przydaje sobie władzę nade mną. A ja tego nie zniosę - ani zależności, ani uprzedmiotowienia. Bo przecież nie chodziło o mnie, na moim miejscu - napalonej na ciuch turystki in spe - mogła być każda inna klientka. Każdy obiekt, który zapewniłby kierowniczce sklepu to bezcenne poczucie, że ma choć odrobinę władzy nad drugim człowiekiem.

Mogłabym tu teraz pisać o totalitaryzmach, uderzać w wysokie tony albo snuć refleksje o więziennym eksperymencie Zimbardo. Ale to sobie każdy sam dośpiewa. Teraz jeszcze małe wyznanie, jak psychika potrafi ludzi zaskoczyć. Otóż, choć do dzisiejszego popołudnia mogłabym przysiąc, że jestem demokratką, tak naprawdę pomyślałam sobie jeszcze jedno:

- A z jakiej racji, do jasnej cholery, miałaby się nade mną litować PANI Z CIUCHOLANDU?!

piątek, 20 sierpnia 2010

Eschatologia codzienna

Przechodząc dziś obok jednego ze sklepików w podziemiach Dworca Centralnego, zobaczyłam na witrynie intrygujący, żeby nie powiedzieć metafizyczny napis:

„Wybijanie nieśmiertelników”.

sobota, 7 sierpnia 2010

O czym tu gadać z dziennikarzem?

Miałam ostatnio dwa wywiady z ludźmi wybitnymi czy też bardzo znanymi w swoich zawodach. Przygotowałam się do nich rzetelnie - zawsze tak robię. Przed rozmową z pisarzem czytam jego książki, przez spotkaniem z reżyserem robię sobie festiwal jego filmów, choćbym nawet znala je na pamięć, a wywiad z muzykiem sklania mnie do częstego wlaczania CD. Chcialam bowiem rozmawiać o "życiu i twórczosci".

Spotkanie z pierwszym rozmówcą sprawilo mi ogromną przyjemnoć i wielką satysfakcję. Znakomity artysta, nie tylko udzielil wywiadu, ale i odebral z dworca, i goscinnie zająl się przybyszem (przybyszką?) z innego miasta. Ale w samochodzie, po krótkiej rozmowie, zagail:

- Wie pani, powiedzialem pani co nieco o swoim życiu i ten punkt wywiadu mamy już za za sobą. Ale w ogóle to chcę uprzedzić, że o bardzo osobistych sprawach nie będę rozmawial.
- Ale ja wcale nie zamierzam pana pytać o osobiste sprawy. Nie jestem z jakiegos brukowca - odpowedzialam, może trochę zaczepnie.

Drugi rozmówca nie czekal z uwagami do spotkania. Trudno go bylo zresztą na nie namówić, bo już podczas rozmowy przez telefon zaznaczyl:
- Proszę pani, ale my to raczej się nie zgodzimy. [wywiad mial być z nim i z żoną] Już tyle razy rozmawialismy z prasą, więc nie bardzo. Nie chcemy znowu opowiadać o... no wie pani... o pierdołach.

I chociaż - jak napisalam - spotkania byly dla mnie przyjemnoscią, a nawet wyróżnieniem, to zostawily pewien mroczny slad. Zaczęlam się zastanawiać nad postawą artystów wobec prasy. Cóż to się stalo z moim zawodem, że dziennikarz, zamiast wyksztalconego czlowieka, z którym można sensownie pogadać o twórczosci wlasnej (i nie tylko), kojarzy się raczej z niedouczonym pismakiem, namolnie sledzącym wszelkie kryzysy artystyczne i osobowosciowe, że o malżeńskich i związanych z sylwetką, tudzież zmarszczkami, nie wspomnę.

Żartuję. Wiem, co się stalo, wiem, jaką opinię od jakis 5-10 lat mają dziennikarze, i cholernie mnie to boli. Mogę zrobić tylko tyle, że sama staram się trzymać standardy i postepować etycznie. I kiedy slyszę dyskusję o tym, że zawód dziennikarza powinien stać się zawodem zamkniętym, z całego serca jestem za. I tylko czasem jakis zlosliwy chochlik z tylu glowy oszczerczo wyciąga w moją stronę palec i pyta:
- A czy TY na pewno zdalabys egzamin zawodowy?

I wtedy rzucam się do powtarzania angielskich slowek.

środa, 21 lipca 2010

Dwie ojczyzny

Jest taki piękny wiersz Słonimskiego, który brzmi:

W twojej ojczyźnie karki się zgina
Przed każdą władzą,
Dla zwyciężonych - wzgarda i ślina,
Gdy ich na rzeź prowadzą.

W twojej ojczyźnie, gdyś hołdy składał -
Przed obce trony.
W ojczyźnie mojej, jeśli kto padał,
To krwią zbroczony

W twojej ojczyźnie do obcych w wierze
Bóg się nie zniża.
Moja ojczyzna świat cały bierze
W ramiona krzyża.

W twojej ojczyźnie sławnych portrety -
Tom w etażerce.
W mojej ojczyźnie słowa poety
Oprawne w serce.

Chociaż ci sprzyja ten wieczór mglisty
I noc bezgwiezdna,
Jakże mnie wygnasz z ziemi ojczystej,
Jeśli jej nie znasz?


Przypomniałam sobie o nim dziś wieczorem, spacerując po mieście. Wyszłam z kina Alchemia na Starówce, po seansie "Wenecji" Jana Jakuba Kolskiego, jednego z najsmutniejszych filmów, jakie ostatnio widziałam. Miałam po nim dojmujące poczucie fatum, jakie wisi nad człowiekiem, fatum, którego nie da się przegonić ani modlitwą, ani żądaniami, ani miłością. Nic się nie da zrobić, trzeba czekać - i żyć. Ze świadomością, że prędzej czy później świat runie nam na głowę.

Nie miałam wielkiej nadziei na rozproszenie tego nastroju - myślałam, że spacer tu niewiele pomoże, bo pamiętałam przecież ciemną, cichą i wyludnioną Starówkę sprzed paru lat. Co mówię, jeszcze z ubiegłej zimy.

Ale zaraz po wyjściu z kina spotkałam miłych, młodych ludzi z zagranicy, angielskim, równie łamanym jak mój ostatnio, spytali, czy mogę im zrobić zdjęcie. Zrobiłam, potem przeszłam na plac Zamkowy. I zobaczyłam pełne kafejki, mnóstwo wesołych, ładnie ubranych ludzi pod kolumną Zygmunta. Dzieciaki puszczały śmieszne śmigiełka z diodami, które z daleka wyglądały jak świetliki. Dziewczyna tańczyła z ogniem, pan od baniek mydlanych zachęcał maluchy, żeby podeszły (prawdę mówiąc, za bardzo ich zachęcać nie musiał). Grająca ławka chopinowska nadawała jakiś nokturn, ulicą przeszły dwie przyjaciółki mówiące po polsku - czarno- i białoskóra. Niedaleko chłopak piękniejszy niż Baderas grał na gitarze flamenco. Świecił księżyc, wszystko jak z kiczowatego, ale podnoszącego na duchu obrazka. Pomyślałam, że skoro jest tak pięknie i normalnie, to przejdę się kawałek Traktem Królewskim.

I wtedy przypomniał mi się ten wiersz, a raczej jego tytuł. Bo pod Pałacem Prezydenckim zobaczyłam krzyż i grupę ludzi - wiadomo. Już z daleka usłyszałam głosy, gdy podeszłam, odkryłam, że to miarowo powtarzane "Jezu, ufam Tobie". Panie trzymały obraz z podobizną księdza Popiełuszki. Panowie zbierali podpisy pd petycją - wybaczcie, nie sprawdziłam, jaką. Było tam trochę obserwujących, trochę ludzi nie z tej bajki. Młody mężczyzna tłumaczył starszej damie, że przyczyny katastrofy w Lesie Kabackim badano aż 2,5 roku. Nie wydawała się przekonana.

Słonimski napisał swój wiersz w 1938 roku. Nie wszyscy go znają. Ja znam, bo studiowałam polonistykę, a o Słonimskim pisałam doktorat. Może go kiedyś skończę, a może nie. Ważniejsze, że podczas pracy (para)naukowej udało mi się - przez pokolenia - poznać kogoś, kto kiedyś myślał podobnie jak ja. I chociaż mam wrażenie, że nad naszym krajem wisi jednak fatum - a raczej że te upiory tkwią w naszych umysłach - to również dzięki poecie liczę, że kiedyś powszechniejszy będzie obrazek dzieci puszczających śmieszne zabawki i rozgadanych dziewczyn o różnych kolorach skóry. Choć dręczy mnie też myśl, że "Dwie ojczyzny" powstały jednak przed katastrofą.

Wybaczcie to sentymentalne, smętne pisanie. A teraz jeszcze sobie przypomniałam inny wiersz. Myśląc zatem o Słonimskim, przy zachowaniu wszelkich proporcji, cieszę się, że "byli inni przede mną". I liczę, mimo wszystko, że "przyjdą inni po mnie".

No to serwus!

PS. A tutaj znalazłam miły dowód, że jednak o Antonim Słonimskim co nieco wiem:)

sobota, 17 lipca 2010

Dobrze może być wszędzie

Ponieważ minął rok mojego pobytu w Warszawie, czas na podsumowanie. Mogłoby to być coś w stylu Kopciuszka w wielkim mieście - wiecie, praca w prasie, wywiady, nawet jedna celebrycka impreza, nowi znajomi, podróże, modne marki, terefere kuku.

Problem w tym, że po całym dniu w okolicach placu Trzech Krzyży najchętniej zaszywam się na cichym Żoliborzu, podróż, jaka mi w ciągu tego roku sprawiła najwięcej przyjemności, to był najodleglejszy zakątek Bieszczadów, rozmówcy z wywiadów - skądinąd przeciekawi, znani ludzie - prawdopodobnie zapominają o mnie w pięć minut po rozstaniu, z modnymi markami jak nie miałam do czynienia, tak nie mam. Letnie sandały dostałam od koleżanki, na którą nie pasowały. Lody Haagen-Dazs jadłam raz, po którejś wypłacie. Mrożoną kawę Starbucks wypiłam w Berlinie, bo jak się liczy w euro, to mniej szkoda.

Tak naprawdę w ciągu tego roku największą przyjemność sprawiły mi rzeczy w niewielkim stopniu związane z Warszawą: pisanie "Majki", czyszczenie nagrobków w Berehach Górnych, częstsze wizyty w domu matki mojej pod Warszawą, rozkręcanie pisma "Radar", piękne zdjęcia zrobione w Berlinie, sama wizyta w Berlinie, na którą własnym piórem (klawiaturą) zarobiłam, kolacja na Szerokiej z przyjaciółmi z Krakowa, powroty do mojego miłego mieszkania na Żoliborzu. W gruncie rzeczy każde z tych małych szczęść mogłabym przeżywać w dowolnym miejscu na ziemi. Co mi optymistycznie pokazuje, że nie ma co warunkować swojego losu tym, gdzie się mieszka, bo dobrze może być wszędzie. I co ważniejsze - że nie ma co marudzić, bo w Warszawie też może być dobrze:)

środa, 23 czerwca 2010

Swój głos, swoja okładka

Przeczytałam dziś na stronie wydawnictwa zapowiedź książki, której jestem (wespół zespół) autorką. Głupie uczucie. Przypomina ten moment, kiedy po raz pierwszy słyszy się swój głos z magnetofonu (to wersja dla ludzi starej daty – dla młodszych: MP3). Zazwyczaj wtedy z zażenowanym chichotem wyłącza się kasetę – i ja też natychmiast zamknęłam stronę, nie czytając nawet, co napisali pod zdjęciem okładki.

Ale przyzwyczaję się. Tak jak przyzwyczaiłam się do swoich nagrań. Teraz już nie przewijam pytań, kiedy odsłuchuję wywiady. Więcej – zaczęło mi się podobać brzmienie własnego głosu, a i wypowiadane słowa wydają się takie jakieś sensowne. Może zwyczajnie trzeba było czasu? Obiecuję, że z książkami też tak będzie!

piątek, 11 czerwca 2010

Napisałam książkę i... żyję

Spieszę donieść, że wszystko w porządku, skończyłam pisać książkę i wracam do prowadzenia bloga (przynajmniej do czasu kolejnego wydawniczego zlecenia:).

Swoją drogą, czytałam jakiś czas temu dwie, jakże słuszne, wypowiedzi dotyczące pisania. Pierwsza pochodziła od Suzy Welch, amerykańskiej dziennikarki finansowej, autorki książki "10-10-10". Ta publikacja, w sposób charakterystyczny dla znacznej części poradników, ubiera w ładne słowa i sprzedaje starą prawdę. W tym przypadku chodzi o to, że efekty każdej ważnej decyzji trzeba rozpatrywać w perspektywie krótkiej, średniej i wieloletniej. Czyli jeśli np. idziesz na studia, to dobrze, żeby dały ci przyjemność, możliwości rozwoju i dobrą pracę w przyszłości. Jednakże w podziękowaniach dla redakcji Welch zawarła faktycznie nową dla mnie wiedzę, że "napisanie książki zawsze okazuje się trudniejsze niż przewidywaliśmy na początku". W przyszłości wezmę to pod uwagę:)

Autorką drugiej wypowiedzi była Olga Tokarczuk, która udzieliła wywiadu - tu zaskoczenie - "Twojemu Stylowi". Mówiła tam o procesie pisania - że gdy pracuje nad książką, staje się egoistyczna, mrukliwa, nadwrażliwa i generalnie nie zwraca uwagi na cały świat, łącznie ze swoim dzieckiem. Pocieszyło mnie to, bo - przy zachowaniu wszelkich proporcji talentu wiedzy i doświadczenia - czułam mniej więcej to samo, co pisarka. Miło było po dwóch miesiącach odkryć, że jednak nie jestem wariatką. Skądinąd, po raz pierwszy przydała mi się w życiu psychologia rodem z kolorowego magazynu. Ale to chyba nie przypadek, że w wydaniu Olgi Tokarczuk.

środa, 3 marca 2010

Reporter nie poeta. Odsłona druga

Mam pewną satysfakcję. Nie jestem w swoim myśleniu sama, chociaż z postów, jakie pojawiały się tu parę tygodni temu, wynikało, że jest inaczej. Chodzi oczywiście o polski reportaż i o dyskusję o "Kapuściński non-fiction" Artura Domosławskiego, której to książki wreszcie się doczekaliśmy.

Tak jak już wcześniej pisałam, nie interesuje mnie, że Kapuściński składał zeznania na UB, bo tego każdy, kto ma choć niewielką wyobraźnię historyczną, mógł się domyślać. Nie interesuje mnie, że miewał kochanki (właśnie przed chwilą Domosławski powiedział w Trójkowym klubie ciekawą rzecz - polska biografia, w odróżnieniu od zachodniej, wciąż stawia wielkich na piedestale, zamiast szukać w nich zwykłych, ułomnych ludzi. Jak widać, odbrązowiające wysiłki Boya poszły na marne). Interesuje mnie tylko reportaż.

W "Gazecie Wyborczej" odbywa się debata na ten temat. Z zainteresowaniem przeczytałam pierwsze teksty Marka Beylina i Adama Leszczyńskiego. Tekst Beylina świetnie napisany, przejmujący. Nie zgadzam się tylko z jednym - otóż uważam, że dziennikarz nie ma prawa dopisać łzy na twarzy zrozpaczonej kobiety. Przekonanie, że może tak zrobić, na własny użytek nazywam "skazą Wańkowicza" (a w wersji międzynarodowej - "skazą Garcii Marqueza"). To usprawiedliwianie pojawiającej się w reportażu fikcji wartościami literackimi czy prawdopodobieństwem zaistnienia danych zdarzeń.

Dla mnie to niedopuszczalne. Za podstawowe cechy reportażu uważam wiarygodność i informacyjność. Tutaj stoję po stronie Adama Leszczyńskiego, który kaja się, że w jednym ze swoich tekstów zdarzenia z dwóch nocy dla lepszego efektu połączył w jedno. I po stronie Wojciecha Jagielskiego, który szczerze wyznał czytelnikowi, iż trzej bohaterowie książki "Nocni wędrowcy" stanowią zlepek kilku różnych postaci.

We wspomnianej Trójkowej audycji z Domosławskim w roli głównej, Dariusz Bugalski zwrócił uwagę na to, o czym też na tym blogu dyskutowaliśmy - że próby wkładania w usta bohaterów autorskich wypowiedzi, próby rozumienia ich lepiej niż oni sami, "stapiania się" z nimi, stanowią nadużycie, rodzaj władzy, jaką pisarz ma nad swoją postacią. To odbieranie głosu realnym osobom i przydawanie im swojego. W imię czego? Poszukiwania prawdy czy estetyki? Tak czy inaczej jest to podporządkowanie, według mnie niedopuszczalne, bo nieetyczne. Ponadto demiurgiem może być pisarz kreatywny. Reporter demiurgiem nie jest. Jest medium, jest przezroczysty, a nawet - jako ten, który "tylko" zdaje relację - pozostaje na usługach swoich bohaterów.

Na marginesie, w tym kontekście przeczytałam ostatnio jeszcze raz "Mojżeszowy krzak" i w ogóle całego "Wściekłego psa" Wojciecha Tochmana. I doszłam do zastanawiających wniosków, nieco odmiennych niż kilka miesięcy/lat temu. Otóż te najbardziej emocjonalne reportaże (tytułowy "Wściekły pies", "Amen") zrobiły na mnie bardzo złe wrażenie rodzaju duchowej pornografii. Nie chodzi mi o wulgaryzmy czy opisy gejowskiego seksu we "Wściekłym psie". Chodzi mi o epatowanie brzydotą, bólem, z krzykiem pokazywanie cierpienia światu. Budzą się we mnie wątpliwości - czy po to, aby współczuć, czy aby zrobić wrażenie? Czy reportaż będący monologiem zarażonego HIV księdza to słowa chorego, czy wyobrażenia reportera? Czy bez daleko idącej kreacji można oddać na piśmie uczucia rodziców tragicznie zmarłych dzieci ("Amen")? I czy to nie stawia czytelnika w roli podglądacza? I nie jest szukaniem skandalu tam, gdzie z szacunku, ale też dla dziennikarskiej wiarygodności powinna być cisza, dystans i chłód?

Ilu czytelników, tyle pewnie odpowiedzi. Dla mnie najważniejsza jest puenta dyskusji o reportażu, jaką wypowiedział sam Domosławski. Zgadzam się z nim. Otóż, zachwianie wiarygodności reportażu wynika z pragnienia przesunięcia go z półki "Fakt" na półkę "Literatura". Przyzwyczajeni do myślenia o "literaturze faktu", zwracamy uwagę tylko na drugi człon. Tymczasem twórcy chętniej oscylują ku pierwszemu - chcą być literatami. Niedopuszczalne jest jednak, by nie informowali o tym czytelnika. Dziennikarz nie ma prawa do kreacji. Dopiero pisarz może przyznać: "tu zmyśliłem".

Jakie z tego wnioski dla polskiej szkoły reportażu? Może - oby - redefinicja swojej roli. Może uczciwe postawienie się po stronie literatury i pozostawienie miana reporterów tym, którzy prosto, chłodno i wiarygodnie informują - choćby nawet czasami było to nudnawe.

wtorek, 16 lutego 2010

Dzieciaki na maty!

Dla wszystkich czytających tego bloga matek, starszych sióstr i kuzynek - polecam Wam dla Waszych dzieciaków zajęcia aikido. Sama trenowałam 3 lata i może znowu wrócę na matę. Świetna sprawa na koncentrację, koordynację, wyżycie się, nauczenie młodego odpowiedzialności, spotkanie fajnych i ludzi i... ech:)

A w Krakowie powstała właśnie nowa szkółka dla dzieciaków, prowadzi ją nie kto inny jak sama - fantastyczna - profesjonalna - KOTA (Kocie, nie masz teraz prawa głosu;), której szczerze kibicuję i tym skromnym sposobem popieram. Strona www jest tu:
Aikido dla dzieci

a jak Wasze dzieci są jeszcze małe, to liczę, że Kota poczeka w swoim dojo aż dorosną:)

niedziela, 14 lutego 2010

Porządki na piśmie

Posprzątałam mieszkanie, zrobiłam wielkie pranie pralkowe i od dawna odkładane pranie ręczne. Uprałam nawet gruby zimowy sweter, który wody nie widział od miesięcy - wstyd się przyznać, ale jego pranie jest naprawdę trudne, a sweter - z prawdziwej wełny, więc odrobina brudu mu nie szkodzi. Poza tym umyłam piecyk i zlew w kuchni (ten ostatni zalałam też domestosem), uprzątnęłam zalegające na stole papiery i chyba tylko mróz sprawił, że nie myłam okna. Za to zmywanie kubków i garnków robię na bieżąco.

Powód? Bardzo prosty. Mam napisać bardzo duży tekst. A chyba każdy, kto kiedykolwiek miał napisać bardzo duży tekst, wie, że w takiej sytuacji nie ma pilniejszej sprawy niż gruntowne domowe porządki!

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Urodziło się

A to moje "dziecko", nad którym pracowałam... hmm... będzie z 9 miesięcy;) dopiero raczkuje, jest niedoskonałe, co więcej - ma wielu ojców i to z różnych krajów (przybranych matek też), ale jak to dziecko, jest wyczekane i dość bezkrytycznie oceniane:)
Radar

niedziela, 24 stycznia 2010

Dobre pożycie

Dziś w kościele, podczas mszy jubileuszowej pewnej pary, ksiądz popełnił zabawną omyłkę:
- Dziękujemy Ci, Panie, za pięćdziesiąt lat pożycia małżeńskiego Stanisława i Leszka.

A może... proroctwo?

Reporter nie poeta

Miałam ostatnio rozmowę na temat reportaży. Pretekstem był fakt, że zostałam przyjęta w poczet studentów szkoły reportażu przy Instytucie Reportażu. Wprawdzie "bliska mi osoba" (cudowne gazetowe wyrażenie...) twierdzi, że na wszelkiego rodzaju kursach pisania już dawno powinnam wykładać, ale kompleksy i brak większego dorobku (patrz: kompleksy) sprawiają, że wciąż wolę aplikować - choćby tylko dla sprawdzenia, czy się nadaję.

W każdym razie pretekst do rozmowy był. Podczas dyskusji uświadomiłam sobie, że wbrew temu, co słyszę w mediach i wydawnictwach - uważam, że z polskim reportażem wcale rewelacyjnie nie jest. Bo spotkała go nieprzyjemna rzecz - przerost formy nad treścią, a więc zaprzeczenie temu, do czego został stworzony.

Polacy, jak wiadomo, na światowej scenie literackiej reportażem i poezją stoją. Niebezpieczeństwo polega na tym, że coraz częściej następuje symbioza tych nijak do siebie nieprzystających rodzajów/gatunków. Reporterom zdarza się zapominać, że ich podstawowym zadaniem jest zdawać relację, a dopiero w drugim (trzecim? kolejnym?) troszczyć się o formę i emocjonalizować przekaz.

Od dawna za kuriozum uważałam takie instytucje, jak Laboratorium Reportażu, czy inicjatywy w rodzaju... warsztatów reportażu na pustyni (połączonych ze wsłuchiwaniem się w siebie i odkrywaniem wewnętrznej prawdy). Reportaż nie powstaje bowiem w warunkach laboratoryjnych, tylko w akcji (i czasem redakcji - hałaśliwej, zatłoczonej, z wściekłym szefem nad głową). A czytelnika interesuje temat, a nie duchowy świat reportera - ten ostatni jest tylko medium, przekaźnikiem, który może zrezygnować z "niewidzialności" tylko wtedy, gdy uzna to za uzasadniony (bo mocny) literacki chwyt.

Jestem tu trochę gorliwym neofitą, bo sama kiedyś dostałam reprymendę za powyższe grzechy. Było to na międzynarodowych warsztatach reportażu, podczas których zaprezentowałam emocjonalny i pełen poetyckich niedomówień tekst o repatriantach z Europy Wschodniej. Brytyjska dziennikarka, przyzwyczajona do zasady "po pierwsze: informować", nie zostawiła na nim suchej nitki. Wtedy też rozmawiałam z Pawłem Goźlińskim, szefem "Dużego Formatu", który wyjaśnił mi różnicę między "polską szkołą" reportażu - paraliteracką - a anglosaską - czysto informacyjną. Ponoć kiedyś powstał w "Gazecie" pomysł na przetłumaczenie i publikację reportaży nagrodzonych Pulitzerem - upadł, bo istniało niebezpieczeństwo, że czytelnik umrze z nudów nad suchymi relacjami.

I zgoda. Co kraj to obyczaj. Obawiam się jednak, że zamiłowanie do literackości prowadzi polski reportaż na manowce. Podczas owej niedawnej rozmowy, o której wspomniałam na początku, było m.in. o tekście Wojciecha Tochmana "Bóg zapłać" z bożonarodzeniowej "Wyborczej". Tochman to jeden z moich ulubionych reporterów. Właściwie ulubiony. Dlatego ze zgrozą przeczytałam sygnowany jego nazwiskiem tekst słaby, amorficzny, nieinformacyjny, będący właściwie czystą grą na emocjach. O czym był artykuł? O zdeprawowanym katolicyzmie, opresyjnej męskości i poddaństwie kobiet? Pewnie tak, problem w tym, że jeśli adept dziennikarstwa w ten sposób określiłby temat planowanego tekstu, redaktor (lub wykładowca) prawdopodobnie powiedziałby mu: "Ty nie pisz o idei, ty pisz o tym, jak pan Kowalski z parafii Dzieciątka Jezus, daje co tydzień na misje i sanktuaria, a pani Kowalskiej nie stać na leczenie i ubrania dla dzieci". Tochman zrobił odwrotnie.

Swego czasu podobny udziwniony formalnie, dezinformujący (i lekko narcystyczny) tekst "Podziemne życie Ewy H." popełnił inny wielki - Jacek Hugo-Bader (krytyczne uwagi samej bohaterki: tutaj). O Hugo-Baderze też mówiliśmy w kontekście Rosji - że tej prawdziwej w jego tekstach coraz mniej, a coraz więcej tej Rosji wyobrażonej, brudnej, zapijaczonej, wielkiej, chorej i "duszeszczipatielnej". Mówiliśmy i o "ustawianych" reportażach wojennych, kiedy dziennikarz jedzie spotkać się z wcześniej zaproszonymi na wywiad osobami. O tym, że w spis lektur w Instytucie Reportażu jest bardzo środowiskowy, a to niedobrze, bo wielcy twórcy są wielkimi, ale nie mają monopolu na prawdę (i na dobrą formę też).

I o tym, że czekam na odrzuconą przez Znak książkę Artura Domosławskiego o Kapuścińskim. Jeśli okaże się w niej, że Kapuściński popierał moskiewski ustrój, to pół biedy, a właściwie żadna bieda, bo to od dawna podejrzewamy. Gorzej, gdy okaże się, że jego dzieła to raczej artystyczny konstrukt niż zbiór faktów. Bo to podważy u podstaw samą ideę polskiego reportażu, dla którego największym niebezpieczeństwem jest to, że twórcy starając się być literatami - oddają w zamian dziennikarską wiarygodność.

Tak to sobie rozmawialiśmy, a gdy przyszłam do domu, z przyjemnością sięgnęłam po... reporterską książkę. "Polskiego hydraulika" Macieja Zaremby (Wyd. Czarne). Zaremba, jak wiadomo, jest polskim imigrantem 1968 roku, żyjącym w Szwecji. W 1997 roku cykl jego reportaży "Czyści" ujawnił (i doprowadził do zaprzestania) praktyki eugeniczne rządu szwedzkiego. "Polski hydraulik" to rzecz o emigracji zarobkowej, o związkach zawodowych, o nielegalnych i rasistowskich praktykach tychże. Do bólu konkretna, napisana świetnym, prostym językiem. Z literaturyzującą "polską szkołą" ma niewiele wspólnego. Z interwencyjnym dziennikarstwem, informowaniem o świecie, budzeniem sumienia - jak najwięcej. I takie właśnie nielaboratoryjne, nie-emocjonalne reportaże chciałabym czytać (a i pisać też). Jeśli reportaż ma poszerzać moją wiedzę o rzeczywistości, to niech to będzie wiedza o rządowych nadużyciach, a nie o wewnętrznym świecie twórcy - choćby najwybitniejszego.

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Staruszek pies

Z najszczerszej sympatii dla tego pieska zamieszczam link:
Jubilat
Przy okazji pochwalę się, że sama mam psa przybłędę (właściwie Sukę - to zarówno imię, jak i gender;), który(a) przybłąkała się do nas jakieś osiem lat temu, a jak twierdził weterynarz mogła mieć wtedy już lat trzynaście. Dla wszystkich psich matuzalemów i życzliwych im ludzi - wszystkiego dobrego!
PS. Zdecydowanie wolę psy niż rysie - starsi czytelnicy tego bloga wiedzą, o czym mówię;) po drugie - jestem w dobrym humorze i pod dobrą datą po dzisiejszych imieninach!

sobota, 9 stycznia 2010

Kto trzyma Dzieciątko?

Był u mnie ksiądz z wizytą duszpasterską. Bardzo sympatyczny, młody (księża chodzący po kolędzie zaczynają być młodsi od mnie - zgroza!). Pogadaliśmy chwilę, zapytałam o możliwość uczestniczenia w próbach kościelnego chóru (błogosławieni nierozsądni i bezobciachowi), po czym ksiądz pognał w dalsze rejony Żoliborza. Wcześniej zostawił oczywiście pamiątkowy święty obrazek.

Po wyjściu księdza obejrzałam sobie ten obrazek. Było na nim Dzieciątko, a jakże (chociaż nie jestem pewna, czy Jezus, bo nie miało aureolki), nie było natomiast Maryi ani Józefa. Dzieciątko trzymał ktoś inny. Kto? Zastanówcie się chwilę. Tak? Brawo, zgadliście! Papież!

Opowiedziałam o tym koleżance, która wyznaje inną wiarę. Wykazała się dużą znajomością duszy katolickiej. Zapytała:
- Ale oczywiście polski papież, nie obecny?
- Oczywiście.