Bardzo sympatyczna reklama leci w telewzji. Zobaczyłam ją podczas Świąt, bo wizyty w domu rodzinnym - jako zadeklarowana nieposiadaczka telewizora - wykorzystuję jako okazje do przyspieszonego kursu znajomości tego, co na ekranie.
Reklama wygląda tak: czterech facetów pedałuje na rowerkach stacjonarnych. Umawiają się na spotkanie, ale coś im nie wychodzi. A to jeden pracuje w niedzielę, a to drugi w sobotę nie rusza się z domu. Trzeci nie znajduje chętnych na piątkową kolację z mięskiem, a czwarty przekazuje zaproszenie od zony. Kiedy się ubierają, widać, ze to czterech kapłanów róznych religii. Udaje im się wreszcie ustalić spotkanie na neutralny czwartek. Na oglądanie telewizji, a ściślej: Religia TV.
Prościutkie, ale przyjemnie. Przypomina mi to jedną z ciekawszych Wigilii w moim zyciu. Pracowałam wtedy jako au pair w Holandii i zostałam zaproszona do domu rodzinnego mojej host mum. Podano pyszną kolację - z mięsem. Przesympatyczna atmosfera, prezenty. W pewnym momencie zapytano mnie, czy jestem katoliczką. Odparłam, że tak. Obok mnie siedział żyd, dalej ateista, pani domu - matka host mum - była buddystką.
Wtedy pierwszy - i jedyny - raz poczułam, że mówiąc o wyznaniu po prostu stwierdzam fakt. Bo w Polsce, w zalezności od środowiska, stwierdzenie "jestem katoliczką", to poważna deklaracja. Stawia po jednej ze stron barykady. Albo jesteś z nami, przeciw szatańskim, niewierzącym masom, albo przeciw nam - jako obywatelka ciemnogrodu. Tam nie było takich konotacji: padło zwykłe pytanie i zwykła odpowiedź.
Brakuje mi w kraju takiego luzu, bycia razem bez religijnych deklaracji i wzajemnego stroszenia się. Mam takie życzenie świąteczne, bardzo naiwne w gruncie rzeczy: żeby żyd, katolik, protestant, prawosławny - a także buddysta, muzułmanin i ateista - mogli tak po prostu spotkać się na miłej towarzyskiej imprezie. Nawet jeśli miałoby to być - a niech tam! - wspólne oglądanie telewizji.