wtorek, 14 lipca 2009

My Big Fat Warsaw Experience

Tydzień w Warszawie dał mi się we znaki. Aklimatyzacja następuje jednak nieubłaganie acz powoli. Wczoraj byłam pierwszy raz na basenie - co prawda warunki urągały przyzwoitości (chlor w wodzie i powietrzu, przewiewna kopuła namiotowa, niecka nadgryziona zebem czasu), ale kosztowało to tylko 10 zł/90 min.,) co jest dużą wartością w obliczu szoku cenowego, jaki przeżywam w stolicy.

Mam zresztą wrażenie, że nie tylko jeśli chodzi o ceny, ale i całokształt stylu życia - spotykam się tutaj ze wszystkimi polskimi wadami w pełnej krasie. W pigułce.

Na pierwszym miejscu jest nasze słynne ponuractwo. Od tygodnia nie słyszałam głośnego śmiechu (być może dlatego, że mało tu turystów). Ludzie pędzą po ulicach, jakby za punkt honoru stawiając sobie przybranie przy tym zasępionego wyrazu twarzy. Czyzżby za uśmiech groziło zwolnienie z pracy? Niestety, sama zaczynam czuć, że usta wyginają mi się w odwróconą podkówkę. Na szczęście na weekend jadę do Krakowa, mięśnie twarzy trochę odpoczną.

Po drugie, tusza i niezdrowe jedzenie. Z przerazeniem obserwuję ilosć otyłych osób na ulicach - nie spotykałam się z tym w Krakowie. Niekiedy jest to pewnie wynikiem choroby. Gdy jednak zobaczyłam w sklepie sąsiadkę z koszykiem, w którym były dwie mrozone pizze, dwie chińskie zupy, czekolady i - pewnie dla zdrowia - smietankowe serki, zatęskniłam za polską stolicą slow food i warzywami wprost z Kleparza czy innego placu Imbramowskiego.

I po trzecie, tipsy. Wszechobecne tipsy do spółki z klapkami, pasemkami, a u mężczyzn banalne koszulki albo garnitury. Czasem zdarzy się ciekawy strój, ale stolicą stylu Warszawa na pewno nie jest. Mało do podpatrzenia mimo obfitości sklepów. Czy to Escada, czy bazarek pod blokiem, trudno o coś oryginalnego. Jakby brakowało fantazji. Czy dress code obowiązuje tez po godzinach?

A zalety? Wszechobecne niegdyś chamstwo zniknęło. Nie wiem, gdzie poszło, znajomy ma teorię, że wyjechało na emigrację, jednak faktem jest, że "magiczne słowa" słyszę w każdej sytuacji społecznej. Co daje mi nadzieję, że aklimatyzacja jednak nastąpi i "Moja wielka warszawska przygoda" nie zakończy się przedwcześnie.

A poza tym obiecuję wrócić do formy i znowu pisać o banalnych, poważnych albo śmiesznych "donosach", a nie wylewać żale nad Warszawą. W końcu (prawie) kazdy tu był i swoje zdanie ma.

2 komentarze:

Greta pisze...

Ja nie byłam całe wieki, winna temu właśnie emigracja:)Miewałam jednak kiedyś tę wątpliwą przyjemność urywania się do stolicy (właśnie z Krakowa) w celach różnorakich, także zawodowych, choć na szczęście limitowanie krótkotrwałych.I nie zdobyło mojego uznania to miasto, miałam nawet swego czasu teorię, że są dwa typy ludzi-krakowsi i warszawski i, że one kompletnie do siebie nie przystają. Ale właśnie, czasy się zmieniają, różnice być może zacierają (teraz np. mam teorię jednego typu: człowieka ogólnego, występującego we wszystkich szerokościach geograficznych z wariacjami swoich wad i zalet, mutacjami cech) i powody wyjazdu do stolicy są również poza moim zasięgiem;) Na pewno się zaklimatyzujesz, człowiek współczesny, około trzydziestoletni ma bowiem tę właściwość rozwiniętą bardziej niż cokolwiek innego. I przyjdzie mi czytać wpisy radosne i afirmujące. Ale nie zapominaj o Kraku, bo tam, wiadomo, wszystko smakuje inaczej, inaczej pachnie i wygląda, kawa na Kazimierzu, baba z Kleparza, Stradom, św. Tomasza, eh...I tak masz bliżej. Pozdrawiam...

Małgorzata Olszewska pisze...

Zgadzam się z Toba, bo jakieś 4-5 lat temu też miałam teorię o dwóch typach ludzi - warszawskim i krakowskim. Nawet moja kuzynka (z Warszawy) mówiła mi, że tu nie wytrzymam, bo jestem taka... krakowska;)
Ale to się zmienia, zauważyłam pewne ujednolicenie. W Warszawie jest coraz więcej krakusów (w mojej pracy, niedużej firmie, 3 osoby z Małopolski!), a Kraków tempem zycia coraz bardziej przypomina stolicę (na poprzedniej posadzie pracowałam 9-18, biegałam po całym mieście i miałam ciągły stres). Poza tym ze wzgledu może na kryzys Warszawa zrobiła się mniej materialistyczna. Ludzie bardziej uprzejmi. 5 lat temu bałam się tu przejść przez ulicę (na światłach i pasach), a "dziękuję" słyszałam sporadycznie. Teraz wygląda to zupełnie inaczej. Tylko ten wyraz powagi na twarzy... Dziś zauwazyłam, że nawet młode mamy się rzadko uśmiechają, a dzieci ciuchutkie i spokojne ponad miarę. czasem czuję się w metrze, gdzie wszyscy siedzą ze wzrokiem utkwionym w punkt naprzeciw, jak... w buddyjskim klasztorze;-)