Ostatnio mam wrażenie, że one są wszędzie. Piękne kobiety. Spacerują Ogrodem Saskim (pod ramię z siwiejącym dżentelmenem), wysiadają z kabrioletów albo biegną Hożą, by przed placem Trzech Krzyży skończyć rozmowę telefoniczną i wstąpić do butiku Ferragamo/Zegny/Balenciagi. Gorzej, one nie tylko czarują urodą. Emanują też siłą, pewnością siebie i roztaczają dookoła aurę zamożności. Są szczupłe, bardzo szczupłe. Na pewno też od lat mają prawo jazdy, jeżdżą dobrym autem i stać je na sushi niekoniecznie kupowane w restauracji kuzyna (ze sporą rodzinną zniżką). Do poduszki czytają albumy Taschena (kupione, nie pożyczone). Te o designie. Albo Audrey Hepburn.
Co więcej, podejrzewam, że to właśnie one chodzą z tymi mężczyznami, którzy mnie się podobają. No bo skoro ja nie mogę z nimi chodzić, to ktoś przecież musi. To one – w swoich szpilkach, zwiewnych sukienkach i manikiurem – pasują do tych wszystkich wziętych redaktorów, dziennikarzy czy pisarzy. Zżera mnie zazdrość, że jeżdżą razem na moje wymarzone all inclusive w Grecji i spędzają gorące wieczory i upojne noce w pokoju z widokiem na morze (z jedwabną pościelą). A ja? Mnie, biorąc pod uwagę mój styl życia, ubierania się i spędzania wakacji, przypadnie prawdopodobnie pośpieszny seks na ukraińskiej połoninie (polskie są zbyt uczęszczane), być może podbudowany konfliktem narodowościowym i zakończony niezbyt dramatycznym rozstaniem.
Ciężko jest patrzeć na laski dookoła. Ciężko tym bardziej, że wiem, że do nich nie dołączę. Kiedyś byłam uważana za niezłą babkę, ale to było 8 lat temu. Teraz mam zbyt dużo pracy, by robić kreski na oczach. Wszystkie ozdoby – czy to etno, czy lilou – zaczęły dla mnie wyglądać tak samo. Nawet jeśli kupię nowe buty, nie starczy mi cierpliwości do szpilek. Mało prawdopodobne, że w chwili głodu odmówię sobie ruskich pierogów. Chyba nigdy nie zmobilizuję się do codziennego zasuwania na siłowni, bo pływanie sprawia mi większą przyjemność. Nie przeczytam Zafona, bo wolę Grossmana (ale mam nadzieję, że „Mistrz i Małgorzata” nigdy nie wyjdzie z mody, bo wtedy bym kompletnie leżała). No i nie pójdę do nowoczesnego teatru, bo nie lubię.
Trzy, pięć lat temu miałam nadzieję, że to się zmieni. Że chęć, gust, upodobania i powodzenie w nowych warunkach życiowych w bliżej nieokreślonej chwili spadną z nieba. Teraz wiem, że tak nie będzie. Nawet jeśli się zapożyczę na kieckę od Ferragamo, raczej nie zyskam stylu tych kobiet. W komisie z markowymi ciuchami nie kupię przeświadczenia, że „mi się należy”, które we współczesnej wersji brzmi: „Jestem tego warta”. Znajomi mówią, że to nie ma znaczenia, że jestem ok. Ja też to wiem. Tylko cholernie trudno przyzwyczaić się do tej myśli (być może to kryzys wieku średniego, a może dojrzałość), gdy tuż obok przemyka zrealizowane marzenie w szpilkach od Gucciego.
Moi Mili
7 lat temu
1 komentarz:
A po co Ci to?
Prześlij komentarz