wtorek, 28 października 2008

Antyfeministyczny coming-out

Siedząc wczoraj przy kawie, rozmawiałyśmy z koleżanką o feminizmie. Wyszło tak, bo: po pierwsze, przyznano pierwszą literacką nagrodę feministyczną im. Narcyzy Żmichowskiej (Grażyna Kubica, "Siostry Malinowksiego"); po drugie, ze stopki redakcyjnej pisma "Zadra" wyrzucono wybitną polską pisarkę, nie dość widać radykalną; po trzecie, w "Wysokich obcasach" z 18.10.2008 (zwanych przeze mnie - excusez le mot - Wysokimi obciachami) ukazał się wywiad z Katarzyną Bratkowską, który mi się nie spodobał.

M.K. (Moja Koleżanka) przez lata była feministką. Ja przez lata uważałam, że w feminizmie jest miejsce dla każdego. Lewaczki, katoliczki, matki dzieciom, lesbijki, pilotki i przedszkolanki. Uważałam, że feminizm to nie tylko walka o prawo do aborcji, ale i rozbijanie "szklanego sufitu", równe pensje oraz sprzeciw wobec zakorzenionych, "niewinnych" "blondynek", "bab za kierownicą", "babskich spraw".

Teraz nam to mija. M.K. - znająca świetnie środowisko - uważa, że femiznizm (ten instytucjonalny, uniwersytecki i publikacyjny) w zasadzie oznacza lesbianizm. Ja z przykrością obserwuję, że feminizm radykalizuje się i zamyka w wieży z kości słoniowej.

Bratkowska mówi:
"Feminizm jest działaniem wyzwoleńczym i rozkwita tam, gdzie działalność księdza się kończy, czyli przeważnie w ośrodkach naukowych."
Czy pielęgniarki pd Sejmem nie zasługują na miano feministek? Czy nie są nimi kobiety tworzące związki zawodowe w Tesco?
I jeszcze:
"Pozory ruchu [społecznego] ma jedynie działalność Kościoła katolickiego, pod którego okupacją Polska się znajduje."
Zaniepokoiło mnie, że Bratkowska, żądna wolności, w stosunku do tych, z którymi się nie zgadaza, używa języka walki i opresji.

Efekt lektury? Poczułam, że już nie jestem feministką. Więc kim - zwolenniczką patriarchatu? Kimś bez wyrazu i świadomości? Pomyślałam, że jak to z rewolucjami bywa, ruch, który miał łączyć kobiety, zaczyna je dzielić na te "z nami" i "przeciw nam".

Brak komentarzy: