A jeśli nie rabina, to przynajmniej pobożnego Żyda. Nie pytajcie, czemu, bo nie wiem. Być może jakąś rolę odegrała tu tęsknota jedynaczki za wielopokoleniową, rozległą rodziną? Może spodobał mi się zobaczony gdzieś obrzęd szabasu? A może to po prostu kwestia urody chłopców z Izraela. Nie wiem. W każdym razie, w miarę upływu lat i napływu wiedzy to marzenie odeszło w cień (bo jaki pobożny żyd ożeni się z chrześcijanką?), aby powrócić z całą mocą w ostatni weekend.
Otóż sobotę i niedzielę spędziłam u Ojca na działce. Ponieważ od kilkunastu lat nie mam telewizora (i nie zanosi się na zmianę), wizyty w domach któregoś z Rodziców to dla mnie okazja do podedukowania się w tym, co oglądają Polacy. A jednocześnie – bo tak się składa, że oboje mają tylko jedynkę, dwójkę i Polsat – do sprawdzenia, jak wydawane są pieniądze z moich podatków. Na misję mediów publicznych, rzecz jasna.
Trafiłam akurat na festiwal w Opolu. Ci, którzy widzieli, wiedzą, o co mi chodzi. Ci, którzy wybrali w sobotni wieczór inne rozrywki, niech się cieszą.
Zobaczyłam popis złego smaku (różowo-fioletowo-neonowy wystrój estrady), obciach (nieźli aktorzy chałturzyli tak, jakby na szali – obok ich zawodowej klasy – zawisł los cierpiącej głód rodziny) i ściemę (raper Tede jako symbol nonkonformizmu; ciekawe, czy Paktofonika wystąpiłaby w Opolu?). Oprócz tego jednak pewien występ poważnie mnie zaniepokoił. Otóż, kiedy na scenę weszli aktorzy z „Rancza”, rzucili kilkoma żartami, z których jeden brzmiał:
„Ci, którzy dobrze się bawią, niech podniosą prawą rękę. Ci, którzy źle się bawią, niech podniosą lewą rękę. A obie ręce niech podniosą Chińczycy, którzy wybudują nam autostrady”...
... i wywołał wśród publiczności dziką radość.
Zakładam z dobrej woli, że występujący nie chcieli przywołać obrazu Chińczyka przed plutonem egzekucyjnym – to byłoby zbyt makabryczne i chyba kwalifikowałoby się do postępowania karnego. Ale nadal nie rozumiem, dlaczego podstawą żartu stał się fakt bycia Chińczykiem – i dlaczego wywołał takie salwy śmiechu. Nawiasem mówiąc, nie pojmuję również, co śmiesznego w fachu budowniczego dróg. W kraju, w którym nadal mamy tylko wyroby autostradopodobne (określenie z dzisiejszej GW), tego typu umiejętności stanowią raczej powód do chwały.
Ale to nie koniec „misji” TVP. W niedzielę obudziłam się dość późno, ale na tyle wcześnie, by obejrzeć z Ojcem – zapalonym podróżnikiem – program Wojciecha Cejrowskiego. Dla wyjaśnienia – chodziło nam tylko o widoki azjatyckiego kraju, bo ani Ojciec, ani ja Cejrowskiego nie lubimy. Dziennikarz występuje bowiem w swoich programach z pozycji „białego człowieka”, przybysza z kultury wyższej (Sylwia, o ile się orientuję, pojęcie „wyższej” i „niższej” kultury dawno wyleciało z antropologii?), co akcentuje w sposób dość wyraźny. Jednym z jego obrzydliwszych zwyczajów jest przywoływanie tubylców przed kamerę kiwaniem ręki.
Taki gest – służący niegdyś do wołania służby – jest dziś na tyle niekulturalny, że przykładowo gość, który użyje go w restauracji do poproszenia kelnera, powinien liczyć się raczej z wylaniem zupy na spodnie niż z realizacją zamówienia. Nie mówiąc o tym, że sam wystawi świadectwo własnego braku kultury.
Cejrowskiemu to nie przeszkadza. Nie przeszkadza mu również wygłaszanie w mediach antysemickich i homofobicznych komentarzy. Mnie natomiast przeszkadza i to bardzo. Bo po pierwsze, dziennikarz robi to za moje podatki. A po drugie – bo to jest złe. Nie „w złym guście”, ale zwyczajnie złe. Nic dziwnego, że dzieci i dorośli, wychowane na podróżniku Cejrowskiem, śmieją się potem z tego, że ktoś jest Chińczykiem.
Jak to się ma do małżeństwa z Żydem? Ano, w ostatnich Wysokich Obcasach przeczytałam niezły
wywiad z Diną Stambler, żoną warszawskiego rabina grupy Chabad Lubawicz. Na pytanie o telewizor w domu, bohaterka odpowiedziała:
„- Oglądamy tylko DVD. Jossi [syn] ogląda bajki – wcześniej ja na nie patrzę – czasem rodzina przysyła mi filmy z uroczystości domowych.
- Ale dlaczego? Przecież nie wszystkie filmy są niewłaściwe.
- Nie sądzę, żeby były jakieś właściwe filmy”.
Żoną pobożnego Żyda pewnie nie zostanę. Zapewne nie będę też mogła posłać ewentualnych dzieci do prowadzonego przez Dinę Stambler przedszkola. A szkoda. Cieszyłabym się bowiem, gdyby małe – zamiast edukować się przy TVP – mogły spędzać czas śpiewając chasydzkie piosenki ku chwale Jahwe, który stworzył i kocha wszystkie narody.