Spędziłam ostatni tydzień w Warszawie. Jak znajdę pracę, to się tu przeniosę. Jak nie znajdę, a tak mi się spodoba - to też.
Wszyscy w Krakowie mi mówią:
- Warszawa, nieee, no co ty, zwariowałaś chyba. Tam tylko kasa i kasa, kasa i kasa... Pracujesz od świtu do nocy, żadnego życia.
A tymczasem jadę sobie metrem, a tam największe tłumy w okolicach godziny 16. Ludzie wracają do domu po pracy. Wieczorem na każdej stacji objęci zakochani. Na Krakowskim Przedmieściu - randkowicze. W ogóle spokój, cisza, można przejść, nie wymijając turystycznej masy, jak na krakowskim Rynku.
Dzwonię do redaktora jednego z pism - nie, nie ma czasu się spotkać, bo żona w zaawansowanej ciąży. W ogóle dużo tu kobiet w ciąży. I tatów i mamów z wózkami. A na imprezie u kolegi - fotografika - same pary. Zakochane, zaręczone, ślubne. Przefajni ludzie.
Przypominam sobie "magiczny" dla warszawiaków Kraków. Spotkania z koleżankami-singielkami, single parties, narzekanie na brak faceta - sama to jeszcze kiedyś robiłam (teraz już, na szczęście, nie narzekam:). Wieczory w knajpach po dziesięciu latach tego samego stały się nudne. I te bezosobowe tłumy na Rynku. Rany, coś mi tu nie gra. Albo Pani Warszawa wygrywa walkę z Panem Krakowem, albo... za bardzo wszyscy jedziemy stereotypami.
Sama nie jestem od tego wolna. Czasem - jak każdy - za bardzo chcę widzieć to, co uważam, że powinnam: bo opowieści znajomych, bo opinia, bo media (jak wiadomo, upraszczają wszystkie zjawiska;). Fajnie było spojrzeć z prawdziwszej perspektywy.
Moi Mili
7 lat temu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz