Miałam ostatnio rozmowę na temat reportaży. Pretekstem był fakt, że zostałam przyjęta w poczet studentów szkoły reportażu przy
Instytucie Reportażu. Wprawdzie "bliska mi osoba" (cudowne gazetowe wyrażenie...) twierdzi, że na wszelkiego rodzaju kursach pisania już dawno powinnam wykładać, ale kompleksy i brak większego dorobku (patrz: kompleksy) sprawiają, że wciąż wolę aplikować - choćby tylko dla sprawdzenia, czy się nadaję.
W każdym razie pretekst do rozmowy był. Podczas dyskusji uświadomiłam sobie, że wbrew temu, co słyszę w mediach i wydawnictwach - uważam, że z polskim reportażem wcale rewelacyjnie nie jest. Bo spotkała go nieprzyjemna rzecz - przerost formy nad treścią, a więc zaprzeczenie temu, do czego został stworzony.
Polacy, jak wiadomo, na światowej scenie literackiej reportażem i poezją stoją. Niebezpieczeństwo polega na tym, że coraz częściej następuje symbioza tych nijak do siebie nieprzystających rodzajów/gatunków. Reporterom zdarza się zapominać, że ich podstawowym zadaniem jest zdawać relację, a dopiero w drugim (trzecim? kolejnym?) troszczyć się o formę i emocjonalizować przekaz.
Od dawna za kuriozum uważałam takie instytucje, jak Laboratorium Reportażu, czy inicjatywy w rodzaju... warsztatów reportażu na pustyni (połączonych ze wsłuchiwaniem się w siebie i odkrywaniem wewnętrznej prawdy). Reportaż nie powstaje bowiem w warunkach laboratoryjnych, tylko w akcji (i czasem redakcji - hałaśliwej, zatłoczonej, z wściekłym szefem nad głową). A czytelnika interesuje temat, a nie duchowy świat reportera - ten ostatni jest tylko medium, przekaźnikiem, który może zrezygnować z "niewidzialności" tylko wtedy, gdy uzna to za uzasadniony (bo mocny) literacki chwyt.
Jestem tu trochę gorliwym neofitą, bo sama kiedyś dostałam reprymendę za powyższe grzechy. Było to na międzynarodowych warsztatach reportażu, podczas których zaprezentowałam emocjonalny i pełen poetyckich niedomówień tekst o repatriantach z Europy Wschodniej. Brytyjska dziennikarka, przyzwyczajona do zasady "po pierwsze: informować", nie zostawiła na nim suchej nitki. Wtedy też rozmawiałam z Pawłem Goźlińskim, szefem "Dużego Formatu", który wyjaśnił mi różnicę między "polską szkołą" reportażu - paraliteracką - a anglosaską - czysto informacyjną. Ponoć kiedyś powstał w "Gazecie" pomysł na przetłumaczenie i publikację reportaży nagrodzonych Pulitzerem - upadł, bo istniało niebezpieczeństwo, że czytelnik umrze z nudów nad suchymi relacjami.
I zgoda. Co kraj to obyczaj. Obawiam się jednak, że zamiłowanie do literackości prowadzi polski reportaż na manowce. Podczas owej niedawnej rozmowy, o której wspomniałam na początku, było m.in. o tekście Wojciecha Tochmana
"Bóg zapłać" z bożonarodzeniowej "Wyborczej". Tochman to jeden z moich ulubionych reporterów. Właściwie ulubiony. Dlatego ze zgrozą przeczytałam sygnowany jego nazwiskiem tekst słaby, amorficzny, nieinformacyjny, będący właściwie czystą grą na emocjach. O czym był artykuł? O zdeprawowanym katolicyzmie, opresyjnej męskości i poddaństwie kobiet? Pewnie tak, problem w tym, że jeśli adept dziennikarstwa w ten sposób określiłby temat planowanego tekstu, redaktor (lub wykładowca) prawdopodobnie powiedziałby mu: "Ty nie pisz o idei, ty pisz o tym, jak pan Kowalski z parafii Dzieciątka Jezus, daje co tydzień na misje i sanktuaria, a pani Kowalskiej nie stać na leczenie i ubrania dla dzieci". Tochman zrobił odwrotnie.
Swego czasu podobny udziwniony formalnie, dezinformujący (i lekko narcystyczny) tekst
"Podziemne życie Ewy H." popełnił inny wielki - Jacek Hugo-Bader (krytyczne uwagi samej bohaterki:
tutaj). O Hugo-Baderze też mówiliśmy w kontekście Rosji - że tej prawdziwej w jego tekstach coraz mniej, a coraz więcej tej Rosji wyobrażonej, brudnej, zapijaczonej, wielkiej, chorej i "duszeszczipatielnej". Mówiliśmy i o "ustawianych" reportażach wojennych, kiedy dziennikarz jedzie spotkać się z wcześniej zaproszonymi na wywiad osobami. O tym, że w spis lektur w Instytucie Reportażu jest bardzo środowiskowy, a to niedobrze, bo wielcy twórcy są wielkimi, ale nie mają monopolu na prawdę (i na dobrą formę też).
I o tym, że czekam na odrzuconą przez Znak książkę Artura Domosławskiego o Kapuścińskim. Jeśli okaże się w niej, że Kapuściński popierał moskiewski ustrój, to pół biedy, a właściwie żadna bieda, bo to od dawna podejrzewamy. Gorzej, gdy okaże się, że jego dzieła to raczej artystyczny konstrukt niż zbiór faktów. Bo to podważy u podstaw samą ideę polskiego reportażu, dla którego największym niebezpieczeństwem jest to, że twórcy starając się być literatami - oddają w zamian dziennikarską wiarygodność.
Tak to sobie rozmawialiśmy, a gdy przyszłam do domu, z przyjemnością sięgnęłam po... reporterską książkę.
"Polskiego hydraulika" Macieja Zaremby (Wyd. Czarne). Zaremba, jak wiadomo, jest polskim imigrantem 1968 roku, żyjącym w Szwecji. W 1997 roku cykl jego reportaży "Czyści" ujawnił (i doprowadził do zaprzestania) praktyki eugeniczne rządu szwedzkiego. "Polski hydraulik" to rzecz o emigracji zarobkowej, o związkach zawodowych, o nielegalnych i rasistowskich praktykach tychże. Do bólu konkretna, napisana świetnym, prostym językiem. Z literaturyzującą "polską szkołą" ma niewiele wspólnego. Z interwencyjnym dziennikarstwem, informowaniem o świecie, budzeniem sumienia - jak najwięcej. I takie właśnie nielaboratoryjne, nie-emocjonalne reportaże chciałabym czytać (a i pisać też). Jeśli reportaż ma poszerzać moją wiedzę o rzeczywistości, to niech to będzie wiedza o rządowych nadużyciach, a nie o wewnętrznym świecie twórcy - choćby najwybitniejszego.